WSTĘP
„Nie taki zombie straszny jak
go malują”
Literatura i kinematografia
końca XX wieku i początku XIX wieku przesycona jest tematyką
postapokaliptyczną. Wizje końca świata, kataklizmy i katastrofy oraz plagi charakteryzują
współczesną sztukę. Powstaje szereg filmów takich jak „Pojutrze”, „2012”,
„Dzień, w którym zatrzymała się ziemia”. Jedne produkcje są mniej udane inne to
majstersztyki, jedno je łączy – kres ludzkości. Jednak istnieją bardziej
wyrafinowane sposoby na przedstawienie końca świata, niż wybuchy wulkanów,
topniejące lodowce i tornada. Zarazy – plagi naszych czasów. Wirus „żywiący”
się ludźmi zamieniający ich w co tylko wyobraźnia ludzka wymyślić potrafi. Tu
wymienić można „Jestem legendą” i chociażby „28 dni później”. Do tej samej
kategorii można wrzucić figurę zombie, która lata temu przeniknęła do
popkultury. Dotychczas najpopularniejszym medium, umożliwiającym hordom
umarłych straszenie nas były filmy, jednak w ciągu ostatnich kilku lat zombie
opanowały inne rodzaje mass mediów.
Dla jednych filmy i książki/komiksy o zombie
to wymieszana papka flaków, mięsa i krwi; dla innych zombie są tylko środkiem
do celu, ekstremalnym sposobem ukazania naturalnych skłonności człowieka, jego
giętkiego kręgosłupa moralnego i zmiennej natury.
„Dobre filmy o zombi pokazują nam, jak my,
ludzie, jesteśmy popaprani. Sprawiają, że mamy wątpliwości co do naszej pozycji
w społeczeństwie… i pozycji naszego społeczeństwa w świecie. Owszem, i one
pokazują jatki i przemoc, i te inne ‘fajne rzeczy’… ale zawsze kryje się w nich
podtekst komentarza społecznego […][1]”
Tak więc „dobre” dzieła o
żywych trupach, tak naprawdę o żywych trupach nie mówią. Są natomiast
nastawione na opowieść o żywych bohaterach. I właśnie w takim celu Robert
Kirkman postanowił napisać scenariusz do komiksu „Żywe trupy”. Jak sam pisze,
nie jest to horror, choć jeśli kogoś przestraszy to dobrze. Jednak jego celem
było stworzenie historii o przetrwaniu, o tym JAK, JAKIMI ŚRODKAMI i ZA JAKĄ
CENĘ udaje się ludziom uratować własną skórę. Bohater ma ewoluować wraz z
rozwojem akcji, ma się zmieniać i wcale nie oznacza to, że musi być
krystalicznym rycerzem na białym koniu w lśniącej zbroi, który obłaskawia
zombie i ratuje dziewice, jeśli jeszcze jakieś ostały się na tym łez padole.
W 2010 roku Frank Darabont twórca Zielonej
Mili i Skazanych na Shawshank przedstawił światu telewizyjną adaptację „Żywych
trupów” i ludzkość zwariowała. Pierwszy sezon podbił serca ogromnej ilości
widzów, drugi utwierdził ich w przekonaniu, że wybór był słuszny, a trzeci
sezon, który dopiero ma swoją premierę ponownie rozpalił uczucie. Wyobrażacie
to sobie? Niszowa tematyka, która była przerabiana na wszystkie możliwe sposoby
zawojowała świat. Na dodatek to serial telewizyjny na podstawie komiksu, a nie
kinowa ekranizacja klasyki literackiej… co więc stanowi o fenomenie tej
produkcji telewizyjnej oraz jej komiksowego pierwowzoru?
[1] Robert Kirkman, Tony Moore, „Żywe
trupy” tom 1, 2005
„Człowiek
człowiekowi wilkiem, a zombie, zombie, zombie…”
Zombie
od dawna kojarzą się wielu osobom z kiczem. Tematyka filmów dotyczących zombie
jest niszowa, a jej fanów uznaje się za niedojrzałych lub nieznających się na
„dobrym” kinie. Nie ma co się z resztą dziwić. Kto przy zdrowych zmysłach z
zapałem ogląda trupy wstające z grobów, które z zamiłowaniem zajadają się
ludzkimi mózgami? Zombie na ekranie często towarzyszy po prostu krwawa jatka, a
niejednokrotnie zdarza się, że fabuła kuleje i kuśtyka tak samo jak jej żywi
inaczej bohaterowie. Jednak, choć świat jeszcze o tym nie wiedział, w 2005 roku
za sprawą Roberta Kirkmana powstał komiks pod tytułem „The Walking dead”, który
miał odmienić filmoznawcze spojrzenie na wizerunek żywych trupów oraz obrazów filmowych
ich dotyczących. W kolejnych latach twórca takich wybitnych dzieł jak „Skazani
na Shawshank” oraz „Zielona mila” Frank Darabont i Gale Anne Hurd, postanowili
zekranizować pierwszy zeszyt owego komiksu, na potrzeby stacji telewizyjnej
AMC. Ich wspólne dzieło ujrzało światło dzienne w 2010 roku i wtedy to
nastąpiła apokalipsa! Zmierzch dotychczasowego kiczowatego postrzegania filmów
o tematyce zombie.
Komiks
i serial o tym samym tytule, opowiadają historię rozgrywającą się w
postapokaliptycznym świecie zdominowanym przez hordy żywych umarlaków. Głównym
bohaterem jest policjant Rick Grimes, który pewnego dnia budzi się ze śpiączki
i dostrzega, że cały szpital jest zdemolowany i opustoszały. Bohater jest
zdezorientowany, jednak wyrusza do najbliższego znanego mu miejsca by spotkać
się z ukochanymi. Okazuje się, że dom w którym mieszkał z żoną i synkiem jest
pusty, a po ulicach szwendają się półprzytomni, dziwnie wyglądający „ludzie”
posiadający percepcję godną studenta po całonocnej libacji alkoholowej, który
na drugi dzień usiłuje własnymi siłami dostać się na wykłady. Nasz biedny
policjant nie wie co się dzieje, gdy wtem na jego drodze staje Morgan, który
podróżuje wraz z małoletnim synkiem. Oferują oni Rickowi opiekę, oraz tłumaczą
mu, że to co na pierwszy rzut oka wygląda, jakby całe miasteczko wczoraj dosyć
ostro i hucznie świętowało, jest niczym innym jak zgliszczami ostałymi po
pandemii wywołanej wirusem niewiadomego pochodzenia. Uczucie zdezorientowania
szybko ustępuje poczuciu obowiązku wobec własnej rodziny i nasz bohater wyrusza
do Atlanty (rzekomego, ostatniego bastionu okolicznej ludności) by odnaleźć
najbliższych. Nie wszystko jednak idzie zgodnie z planem.
Pierwszy
sezon liczy sobie 6 odcinków. I opowiada historię poszukiwań rodziny prowadzonych
przez głównego bohatera oraz historię obozu uchodźców, którzy zbudowali swoją
małą fortecę na obrzeżach miasta. Wraz z kolejnymi odcinkami poznajemy nie
tylko głównego bohatera ale także jego żonę, syna, i kilkanaście osób, którym
udało się przetrwać. Pisząc tylko i wyłącznie o pierwszym sezonie, trzeba
przyznać, że wypada on całkiem dobrze i niesie za sobą niewielką ilość różnic
występujących między literackim pierwowzorem a serialem. Twórcy produkcji
telewizyjnej postanowili wprowadzić kilku nowych bohaterów, ale poza tym
trzymali się „w miarę” scenariusza znanego z komiksu.
To co
zdecydowanie charakteryzuje ten serial to podjęcie przez reżysera wątków
społecznych, które wyśmienicie zostały opisane także w komiksie. Nie dostajemy
zwyczajnej i trywialnej papki z mięsa i flaków, ale dzieło nad którym warto się
zastanowić. Takie też zresztą było założenie twórcy komiksów. Ukazanie
bohaterów w kilku wymiarach, pokazywanie nie tylko „ludzkiej” strony
człowieczeństwa oraz swoista ewolucja postaci, wyraźniej widoczna w sezonie
drugim stawia to telewizyjne widowisko na pierwszym miejscu zwycięskiego
piedestału. Wracając jednak do granic
sezonu pierwszego, to co stanowi mocną stronę to przepiękne i klimatyczne
zdjęcia oraz scenografia. Opustoszałe ulice miasta rządzonego prawem śmierci,
gdzie jedynymi pozornie żywymi istotami są trupy, zostały ukazane w sposób
bardzo wymowny. Doskonale sprawdza się także muzyka, która wprowadzana tylko
momentami ożywia akcję i porusza wyobraźnię.
Zlepek
różnorodnych postaci sprawia, że nie można się nudzić. Widz dostaje więc barwną
gamę emocji takich jak radość, zazdrość ale też szaloną chęć władzy. Jak już
wspomniałam bohaterowie są różni, a jest to zasługą tylko i wyłącznie świetnej
obsady. Aktorzy doskonale wczuli się w realia świata pozbawionego nadziei. Na
ekranie zobaczymy takich aktorów jak: Andrew Lincoln, Norman Reedus, Scott Wilson czy też Noah Emmerich.
Jestem
przekonana, że pierwszy sezon przypadnie do gustu ogromnej rzeszy ludzi. Jak
wiadomo znajdą się także i przeciwnicy. Jednak jednego nie można odmówić ani
serialowi ani komiksowemu pierwowzorowi, mianowicie faktu świeżego podejścia do
tematyki zombie. Pierwszy raz w kinie „zombistycznym” bohaterom nie chodzi
tylko o przetrwanie, ale także o zachowanie ludzkich odruchów.
"The Walking Dead" to jeden z moich ulubionych seriali i komiksow. Bardzo ciekawa recenzja :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
oglądałam pierwszy sezon serialu, ale do reszty odcinków zabrało mi już zapału.
OdpowiedzUsuńAle wpadłam :) Fajnie było przeczytać tę recenzję. Taka... podróż w przeszłość. Jeju, ostatnio widziałam fotkę na której byli wszyscy bohaterowie I sezonu... ci, co zginęli do tej pory byli na szaro i przekreśleni, a ci, co przeżyli, byli kolorowi. Wniosek krótki - prawie cała fotka była w iksach. Smutek mnie ogarnął, bo chyba tylko w "Grze o Tron" ;) tak wielu ważnych postaci ginie, jak w TWD (choć prawdę mówiąc słyszałam, że i w Vikingach i w Spartakusie giną nagminnie, ale nie oglądam, to i nie wiem). Aż się łza w oku kręci na wspomnienie I sezonu, który łyknęłam niemal na raz, pod rząd, i zaraz włączyłam II sezon... A teraz trzeba czekać tydzień cały :) No, nic, na koniec chciałam dodać tylko "a emu emu emu". Pozdrawiam ;)
OdpowiedzUsuń