16 lutego 2014

Russell Shorto - Amsterdam. Historia najbardziej liberalnego miasta na świecie

Myślałam, że po lekturze książki Jerozolima. Biografia Simona S. Montefiore żadna inna miejska biografia nie zrobi na mnie większego wrażenia. O ile była ona monumentalna i niesamowicie wyczerpująca, o tyle, trzeba to powiedzieć jasno, była publikacją dosyć trudną w odbiorze i właśnie to stanowiło jedyny jej mankament. Listopad ubiegłego roku zmienił moje nastawienie. Wtedy właśnie wydawnictwo Magnum wypuściło na rynek książkę-objawienie, historię najbardziej liberalnego miasta na świecie, czyli Amsterdamu!

Jej autor Russell Shorto to amerykański dziennikarz i historyk. Na co dzień współpracuje z wieloma gazetami, a jego publikacje dotyczą najczęściej problematyki religijnej. Nie przeszkodziło mu to jednak w zbieraniu materiałów do stworzenia pracy, na temat kontrowersyjnej stolicy Holandii. Miasto słynie przecież ze swojego luźnego podejścia do tematu narkotyków, prostytucji i innych problemów, które spędzają sen z powiek społeczeństwom z innych części świata. Wydaje się, że Amsterdam poradził sobie z tym problemem świetnie, jednak Shorto przedstawia tu nieco inny punkt widzenia. Przede wszystkim podejmuje w swojej książce rozważania na temat wolności i różnych jej aspektów. Poddaje w wątpliwość stwierdzenie, jakoby Holandia była najbardziej liberalnym państwem Europy, przywołując różne anegdoty z jego, dosyć krótkiej w porównaniu z innymi krajami starego świata, historii.

Russell Shorto ma niesamowitą umiejętność zjednywania sobie czytelników. Już po przeczytaniu kilku pierwszych stron, miałam wrażenie, że autor zwraca się w swojej książce bezpośrednio do mnie, a na dodatek ma mi do przekazania jakieś niesamowite tajemnice. Potrafi też stworzyć aurę intymności, dzięki czemu miasto w jego oczach nabiera cech ludzkich. Jest to niebywała umiejętność, która powinna być stosowana zawsze przy tego typu pracach, ponieważ ułatwia w ogromnym stopniu ich odbiór. Dzięki temu, że Shorto przedstawił historię Amsterdamu i poniekąd Holandii, w sposób bardzo swobodny nie czułam się w żaden sposób przytłoczona nagromadzeniem historycznych faktów i ciekawostek. Jedyne co mnie zastanowiło po przeczytaniu tej książki to podsumowanie tej publikacji. Nie jestem pewna, jaka dokładnie puenta wynika ze wszystkich rozważań dziennikarza. Choć niewątpliwie Shorto chciał aby współcześnie żyjący zobaczyli, że Amsterdam nie jest jedynie miastem rozpusty i zepsucia – i to mu się udało.

Wydaje mi się, że Amsterdam… można traktować jako fascynującą lekturę przeznaczoną szczególnie dla miłośników tamtych stron, ale nie tylko. Ja sama, choć Holandia nigdy nie wywoływała we mnie silniejszych emocji, zapragnęłam pospacerować nad kanałami, zobaczyć kilka kamienic, zamieszkiwanych przez zwyczajnych a zarazem niezwykłych mieszkańców i ujrzeć na własne oczy wszystko to, o czym przepięknym językiem i z ogromnym zapałem  opowiadał Shorto.

Amsterdam. Historia najbardziej liberalnegomiasta na świecie to fascynująca, a zarazem prosta, choć naprawdę wyjątkowa podróż przez historię wolności, liberalizmu oraz ludzi, których losy bezpowrotnie związały się z Holandią. Dodatkowym atutem książki jest jej wydanie: twarda okładka z papierową obwolutą, wysoka jakość papieru oraz profesjonalna redakcja – wszystko to sprawia, że z czystym sumieniem mogę stwierdzić, iż książka ta jest mistrzynią, wśród tego typu publikacji.

Na plus:
+ malownicze zdjęcie na okładce
+ solidne wydanie
+ swobodny i bardzo bezpośredni tudzież przyjacielski sposób snucia opowieści
+ bardzo dużo ciekawych historii, popartych przypisami
+ luźne oscylowanie wokół tematu liberalizmu i wolności
+ cena

Na minus:
- brak

OCENA 6/6

Autor: Russell Shorto
Liczba stron: 314
Wydawnictwo: Magnum 2013
Cena: 49,90 zł

Manel Loureiro - Trylogia "Apokalipsa Z"

Okazuje się, że nieumarli, tudzież zombie, jak zwykło się nazywać te stwory, mogą przewalać się falami nie tylko przez ulice wymarłych miast, ale także przez strony kolejnych tytułów literackich. Nie jest to oczywiście żadna nowość, jednakże grupa pisarzy literatury popularnej, zajmująca się tematyką zombistyczną gwałtownie się powiększa. Ostatnimi czasy do tego zacnego grona dołączył hiszpański autor Manel Loureiro, który zadebiutował trylogią Apokalipsa ZPoczątek końca to pierwszy tom wspomnianego cyklu. W Polsce jego wydaniem zajęło się wydawnictwo MUZA, odpowiedzialne za powieści Zafóna, czy też fenomenalne antyczne kryminały Szamałka.

Po tragicznej śmierci żony, psychoterapeuta poradził mu pisanie bloga, bądź jakiejkolwiek innej formy pamiętnika, w którym zamieszczałby swoje przemyślenia. Właśnie przez taki internetowy dziennik poznajemy głównego bohatera powieści – trzydziestokilkuletniego prawnika mieszkającego z kotem, w otoczonym wysokim murem domu pod miastem Pontavedra.

Pierwsze wpisy stanowią relację z medialnych doniesień dotyczących zamachu przeprowadzonego na bazę wojskową mieszczącą się gdzieś na peryferiach Rosji. Podczas zamachu uwolniony zostaje śmiertelny wirus, zamieniający ludzi w krwiożercze bestie. Jednak informacja ta trafia do mediów zbyt późno…
Kiedy chaos ogarnia świat, pada telewizja, radio i Internet, bohater postanawia nadal prowadzić swój dziennik, tyle że w tradycyjnej formie. Dzięki temu czytelnicy śledzą jego kolejne losy, a te są dramatyczne, choć z początku dosyć… nudne.

Przez ¼ treści powieści bohater melinuje w domu, otoczony solidnym ogrodzeniem, dysponując całkiem hojnymi zapasami, tak jedzenia, jak i prądu. Następnie śledzimy jego poczynania ukierunkowane na odnalezienie innych ocalałych, a jak wiadomo, odnalezienie żywych ludzi nie zawsze wiąże się z happy endem. Nie ma sensu zdradzać całej fabuły, jedno jest jednak ważne. Choć początek dłuży się niemiłosiernie to im dalej w las tym niebezpieczniej i ciekawiej.

Forma opowieści jaką wybrał autor jest dosyć nietypowa, gdyż prowadzenie jakiejkolwiek formy pamiętnika jest ostatnią rzeczą, którą brałabym pod uwagę próbując przetrwać zombie apokalipsę. Momentami wydawało mi się to nieco absurdalne, jednak przez większość czasu spędzonego nad lekturą nie rzucało się to zbytnio w oczy.

Nie mogę natomiast odmówić autorowi umiejętności budowania napięcia oraz przedstawiania scen z udziałem zombie w sposób niesamowicie obrazowy i wymowny. Pierwszy opis, kiedy zombie wylegają na opustoszałą ulicę a bohater obserwuje wszystko z okna swojego domostwa mrozi krew w żyłach.

To czego brak w fabule tej powieści to drobna nuta rozrywki. Wszak motyw zombie wykorzystywany jest nie tylko w celu budzenia strachu, ale także ku uciesze, choć Loureiro stara się wprowadzać drobne żarty i próbuje wykreować swojego bohatera na człowieka dowcipnego to udaje mu się to tylko momentami.

Dla mnie powieść Początek końca jest nieco zbyt poważna. Wiele elementów zostaje wprowadzonych niepotrzebnie, a niektóre opisy są dosyć męczące. Nie zmienia to jednak faktu, że wraz z rozwojem fabuły coraz więcej się dzieje, wydarzenia się coraz ciekawsze, tempo akcji nieco bardziej intensywne, a książkę jako taką czyta się szybko, dzięki krótkim – dziennikowym wpisom. Powieść ciekawa, choć warto by nad nią jeszcze trochę popracować. Z chęcią przekonam się jakie pomysły autor zawarł w kolejnych dwóch tomach cyklu.

Na plus:
+ bardzo mocne i sugestywne opisy akcji, w których biorą udział zombie
+ całkiem dobrze przemyślany rozwój akcji
+ krótkie rozdziały

Na minus:
- powaga
- bohater ma zbyt dużo szczęścia, tzw. ślepy traf
- mozolny początek
- forma dziennika

OCENA: 4/6


Hiszpański pisarz Manel Loureiro podbił serca wielu zombie maniaków książką Apokalipsa Z: Początek końca, niedawno na polskim rynku literackim ukazały się kolejne dwie części wchodzące w skład Trylogii Apokalipsa Z. Tom pierwszy zrobił na mnie jako-takie wrażenie. Niby fabularnie wszystko trzymało się kupy, ale jednak zbyt poważny styl, i wyraźne konotacje głównego bohatera z autorem raziły po oczach i sprawiały, że powieść można było przeczytać, odłożyć na półkę i zapomnieć. Czytając drugi tom pod tytułem Mroczne dni nabrałam przekonania, że oto trafiła w moje ręce, jak dotąd, najsłabsza powieść dotykająca tematyki zombie. Skończyłam ją czytać kilka dni temu, ale kiedy teraz zastanawiam się co mogłabym napisać o fabule, niewiele przychodzi mi do głowy. Spróbuję jednak wysilić dla Was swoje szare komórki.

Bezimienny bohater wraz ze swoim rudym kotem, nieletnią lolitką Lucią, zakonnicą oraz ukraińskim twardzielem Pritem po długim okresie tułaczki spotykają w końcu na swojej drodze innych ocalałych z apokalipsy. Okazuje się, że Teneryfa stała się miejscem, w którym tysiące uchodźców z różnych stron świata znalazło przystań. Jednak żaden z nich nie może nazwać jej domem. Trudne warunki życia, kurczące się zapasy żywności i innych niezbędnych do życia dóbr, przeludnienie oraz polityczne niesnaski między zamieszkującymi wyspę ludźmi sprawiają, że nasi bohaterowie nie czują się w tym miejscu komfortowo. Okaże się też, że nie przyjdzie im zbyt dużo czasu spędzić z dala od nieumartych…

Czy powieść ta ma plusy? Z pewnością są nim zombie. Choć wydaje mi się, że autor zbyt ogólnikowo potraktował opisy walk z truposzami, zbytnio skupiając się na konflikcie politycznym między mieszkańcami wyspy. Rozwiązał za to dosyć sprytnie problem objaśnienia, jak doszło do wybuchu i rozwoju apokalipsy zombie. Trzeba przyznać, że ten fragment historii został przedstawiony w sposób szalenie prawdopodobny, i za to ogromne brawa. Jeśli natomiast chodzi o fabułę jako całość to niestety wynudziłam się. Nadal nie potrafiłam związać się w jakikolwiek emocjonalny sposób z bohaterami, co działało jedynie na ich niekorzyść, gdyż, co tu dużo gadać… guzik mnie obchodziło co się z nimi dalej stanie. Zresztą muszę przyznać, że Loureiro ma niesamowity dar tworzenia postaci antypatycznych, z którymi czytelnik nie jest w stanie się utożsamić.

To co przeszkadza mi w stylu autora, to dosyć poważne podejście do opowiadanej historii. Wyczuwa się w niej krawaciarską sztywność. Oczywiście, nie uważam aby powieść o zombie nie mogła zawierać poważnych tonów, jednak lubię tę odrobinę luzu, którą odnalazłam czytając Trylogię Zmierzch świata żywych czy chociażby Żywe trupy. Tu niestety tego brak.

Mimo wszystkich tych wymienionych wad, nie odradzę sięgnięcia po tę pozycję. A to dlatego, że wiem, że ostatni tom trylogii podnosi nieco poprzeczkę i wypada, dużo lepiej niż tom drugi, i prawdopodobnie, tom pierwszy. Jeśli więc jesteście spragnieni czytadła o zombiakach, to uważam, że warto przemęczyć Mroczne dni chociażby po to by móc ze spokojem sięgnąć po całkiem ciekawy Gniew sprawiedliwych.

Na plus:
+ brak (jedynym plusem jest fakt, że tom 3 jest ciekawy)
+ zakończenie

Na minus:
- rozwiązania fabularne
- mało zombie
- wiejąca z kart książki nuda
- bohaterowie

OCENA: 2/6



Gniew sprawiedliwych to tytuł ostatniej części zombistycznej trylogii Apokalipsa Z hiszpańskiego autora Manela Loureiro. Drugi tom cyklu niesamowicie mnie zawiódł, choć po pierwszej części nie spodziewałam się spektakularnych wrażeń. Jednak okazuje się, że ostatecznie człowiek może zostać mile zaskoczony. O dziwo, trzeci tom cyklu jest naprawdę całkiem dobrze rozpisaną, choć nie pozbawioną wad, historią.

Zakończenie drugiej części było dosyć niejasne i wieloznaczne. Jednak początek trzeciego tomu daje odpowiedzi na wszelkie pytania, które pojawiły się po przeczytaniu poprzedniczki. Nie chcę zdradzać zbyt wiele, ale mogę podać kilka faktów. Bohaterowie znowu trafiają do miejsca, w którym chronią się resztki ocalałej ludzkości. Okazuje się jednak, że i tu nie jest kolorowo, a w zasadzie jest… ponieważ główną wadą miasta Gulfport jest dominująca we wszystkich aspektach życia segregacja rasowa! Niemożność pogodzenia się z tym faktem, głównie przez Lucię, sprawia, ze bohaterowie znów wpadają w tarapaty, a życie hiszpańskiego byłego prawnika obróci się o 180 stopni i nigdy już nie wróci do tzw. normy.

Schemat bardzo podobny do tego, na którym autor zbudował fabułę poprzedniego tomu, wprowadził oczywiście kilka zmian, ale ogólnikowo wszystko wygląda bardzo podobnie. Jednak, o ile Mroczne dni dłużyły mi się niemiłosiernie, o tyle Gniew sprawiedliwych ma naprawdę ciekawy początek, średni środek i bardzo mocne oraz dosyć rozległe zakończenie. W zasadzie przy pięćdziesięciu pięciu rozdziałach lub, jak kto woli, rozdzialikach, już w trzydziestym czwartym zaczyna się naprawdę dobra akcja.

Wydaje mi się nawet, że literacko też jest lepiej, choć możliwe, że odczucie to wywołane jest po prostu faktem, że fabuła była dla mnie bardziej wciągająca, dlatego też zaczęłam żywić do książki nieco cieplejsze uczucia. Jedno jest pewne, pomimo tego że trzecia część jest według mnie najlepiej napisana i najciekawsza, to gdyby ze wszystkich tomów pousuwać niektóre zbędne wątki, trylogia mogła by z powodzeniem stać się jednotomową powieścią, która zapewne byłaby o niebo ciekawsza.

Muszę też niestety zwrócić uwagę na fakt, że apokaliptyczne książki Loureiro cierpią na pewną smutną przypadłość. Mianowicie, z tomu na tom jest w nich coraz mniej zombie. Podtrzymuję więc swoją teorię, że Apokalipsa Z jest trylogią znośną. No i jeśli już przeczytałeś/łaś tom pierwszy, skusiłeś/aś się na tom drugi, to z całą pewnością tom trzeci sprawi, że zostaniesz ukontentowany/a. Natomiast wszyscy, którzy wciąż się wahają z pewnością mogą sobie darować rozpoczęcie przygody z tym cyklem, gdyż na naszym rynku istnieje kilka nieco ciekawszych książek z zombie w tle.

Na plus:
+ rozwinięcie fabuły
+ styl
+ zakończenie

Na minus:
- bohaterowie
- początkowo powolne tempo akcji
- zbyt dużo nawiązań do polityki
- mało zombie

OCENA: 4/6

Tytuł: Apokalipsa Z: Początek końca, Mroczne dni, Gniew sprawiedliwych
Autor: Manel Loureiro
Cykl: Apokalipsa Z
Wydawnictwo: Muza 2013/2014

OCENA CAŁOŚCI: 3/6

RECENZJE UKAZAŁA SIĘ W E-ZINIE GRABARZ.

12 lutego 2014

Jo Ann Bender - Lebensborn

Generalnie, rzadko się zdarza aby czytelnicy zachwycali się książkami nudnymi, z miałką fabułą i sztucznymi dialogami, oraz mało inteligentnymi bohaterami, dlaczego więc takie książki powstają? Trudno to stwierdzić. Czasem nie chodzi o brak talentu autora tylko umiejętne oszlifowanie treści przez zespół redakcyjny pracujący nad książką, ale często chodzi właśnie o umiejętności pisarza. Wydaje mi się, że właśnie to drugie stanowi problem książki Lebensborn Jo Ann Bender.

Pomysł na fabułę nie był wcale taki zły. Oto przenosimy się do okupowanej podczas II wojny światowej Francji i poznajemy rodzinę młodej Antoinette. Jej dom zostaje wybrany przez niemieckich oficerów SS, którzy mają się w nim zakwaterować. Okazuje się, że życie pod jednym dachem z wrogiem może obfitować w wiele emocjonujących uniesień – niekoniecznie negatywnych. Młoda dziewczyna, z niewiadomych przyczyn, zakochuje się w jednym z niechcianych lokatorów i (dziwnym trafem) zachodzi z nim w ciążę, która z kolei ściąga na dziewczynę kłopoty i zmusza ją do opuszczenia bezpiecznego rodzinnego domostwa.

Powieść Bender można podzielić na dwie części. W pierwszej śledzimy miłosne perypetie młodziutkiej Francuzki, która nie może zdecydować się, czy wytrwać w wierności do ukochanego powiązanego z ruchem oporu, czy też ulec tajemniczej sile przyciągania dosyć gburowatego lecz przystojnego niemieckiego majora. Bohaterka dosyć szybko poddaje się czarowi Niemca i tak rozpoczynają się jej kłopoty. Nie mogę nadziwić się, jak bardzo infantylna, nieporadna i głupiutka jest Antoinette. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że podczas II wojny światowej wiele kobiet było gwałconych i zmuszanych do stosunków z żołnierzami wrogich państw, a jeszcze inne robiły to z własnej woli. Jednakże to w jaki sposób przedstawione są wahania, oraz rozmyślania bohaterki wskazują na jej całkowity brak rozsądku. W zasadzie nie wiadomo czy chciała się z nim przespać, czy jednak nie chciała ale nie miała wyjścia, a może chciała ale się bała, a może wcale... i można tak w nieskończoność... Skoro wiemy już, że nie sposób jest polubić postaci, wokół której snuje się fabuła powieści, możemy przejść do dalszych rozważań.

Druga część książki opowiada o pobycie ciężarnej Antoinette w ośrodku Lebensborn. Tu sprawa wcale nie ma się lepiej. Dostajemy kolejną dawkę bezpłciowych przemyśleń oraz całkowitego podporządkowania się ze strony Francuzki.

Tempo powieści jest bardzo jednostajne, nie ma zapowiadanych nagłych zwrotów akcji. Poznając główną bohaterkę, każdy pomysłowy czytelnik może spodziewać się, że jej historia nie może skończyć się dobrze. Literacko też jest dosyć kiepsko. Zdania są sztuczne, a w treść wkradają się błędy. Wszystko to, okraszone szczyptą braku logiki, błędnymi faktami historycznymi oraz nijakością sprawia, że powieść Lebensborn pod względem jakości plasuje się na samym dole listy książek, które przeczytałam w całym swoim życiu. Uwierzcie mi, to wyczyn.

Na plus:
+ w miarę ciekawa okładka

Na minus:
- bohaterowie, szczególnie postać główna
- błędne informacje historyczne
- styl i język
- pomysł oraz jego realizacja
- brak logiki
- ogólnie ble i fuj ;)
OCENA: 1/6
Autor: Jo Ann Bender
Tytuł: Lebensborn
Liczba stron: 384
Wydawnictwo: Bellona 2013
Cena: 34,90 zł

04 lutego 2014

Barbara Tomaszewska - Iluzja

Z reguły książki wydawnictwa Novae Res mnie nie zawodzą. Większość powieści, które wydaje czyta się przyjemnie i tak samo odczuwa się czas przy nich spędzany. Niestety, czasem i w dobrym sadzie trafi się spróchniałe drzewo. Sięgając po książkę Iluzja, spodziewałam się mocnej i prawdziwej historii niekochanego dziecka, bo na coś takiego wskazywał opis na czwartej okładce, a także (w pewien sposób) okładka. Zawiodłam się i to dosyć mocno. Owszem, autorka stworzyła opowieść o dziecku z problemami, chociaż zastanawiam się, czy rzeczywiście wynikały one jedynie z faktu niezdrowych relacji z rodzicami.

Ewa i Zenek stworzyli dosyć niefortunną parę. Nie do końca zakochani, nie do końca szczęśliwi… los chciał, że Ewa zaszła w ciążę i ze względu na dobro dziecka, młodzi ludzie podjęli decyzję o małżeństwie. Kiedy na świat przyszła Ola, kobieta odizolowała męża od dziewczynki. Sama jednak nie dawała jej ani poczucia bezpieczeństwa ani rodzicielskiej miłości. W końcu małżeństwo zaczęło się rozpadać, a Ola zaczęła być coraz bardziej nieszczęśliwa. Dorastała z poczuciem odtrącenia od najważniejszych osób, co pozostawiło w jej psychice trwały ślad.

Tworząc opowieść autorka siliła się na oniryzm, bardzo chciała udowodnić czytelnikom, że dziewczynka, w wyniku braku miłości od rodziców, zaczęła wycofywać się w baśniowy świat swojej psychiki. Jednak według mnie ani opisy rzeczywistości ani opisy tego co nierealne nie są wiarygodne. Język powieści jest naturalny i można powiedzieć, że w pewien sposób ciekawy pomimo tego, nie udało mi się wczuć w jej treść. Jednakże nie uważam, żeby pod względem literackości książka ta była zła. Największym jej mankamentem są bowiem bohaterowie.

Bez względu na wiek postaci czy też płeć, uważam, że każdemu z nich należy się porządny klaps w tyłek lub też wytarganie za uszy. Ani matka, ani ojciec, ani nawet Ola, czyli główna bohaterka nie wzbudziła we mnie jakichkolwiek pozytywnych emocji. Ola to dziecko trudne, Ewa to kobieta sfrustrowana i zmęczona życiem, a Zenon jest niespełniony we wszystkich życiowych rolach, jakie dotychczas przyszło mu spełniać. Są też przyjaciele i sąsiedzi dziewczynki ale tu również nie poczułam cienia sympatii do kogokolwiek. Wydaje mi się, że ktoś, kto rzeczywiście przeżywał dramat w domu rodzinnym nie byłby w stanie utożsamić się z tą dziwaczną historią i bohaterami.

Koleje losu naszych bohaterów to również ciemna i mroczna studnia bez dna, co sprawia, że lektura tej powieści jest przygnębiająca, a momentami absurdalna i nierealna. Jestem jednak zdania, że znajdą się czytelnicy, którym książka przypadnie do gustu. Choć uważam, że należy ich szukać wśród osób, które mają mniejsze doświadczenie z książkami tego typu i po prostu nie będą jej mieli z czym porównać lub też będą to czytelnicy, którzy potrzebują lektury dla zabicia czasu, a nie po to by przy niej przeżywać silne emocje i poznawać ciekawych bohaterów.

Na plus:
+ okładka
+ język

Na minus:
- fabuła
- bohaterowie
- dziwne zdarzenia i zrządzenia losu
- karykaturalne przedstawienie patologicznej(?)* rodziny
- pesymizm
- oniryzm

Ocena: 2/6

Autor: Barbara Tomaszewska
Tytuł: Iluzja
Liczba stron: 262
Wydawnictwo; Novae Res 2013
Cena: 29,00 zł

* patologicznej - nie w znaczeniu dosłownym, słownikowym

02 lutego 2014

Tadeusz Biedzki - Sen pod baobabem

Afryka jednym kojarzy się z przepięknymi dzikimi krajobrazami i pierwotnością nieskalaną rozwojem cywilizacyjnym, innym z biedą, chorobami i ciemną plamą na duszy ludzkości. Tadeusz Biedzki, autor książki Sen pod baobabem, zdaje się podzielać w niej oba te poglądy. Jego podróż po Afryce można scharakteryzować słowami Michała Ogórka (Gazeta Wyborcza) zamieszczonymi w książce:

Biedzki jedzie do Mali jak do Malinowa. Afrykanów traktuje bez taryfy ulgowej, bez złudzeń, ale i bez żadnych uprzedzeń. Nie podróżuje po żadnym „Czarnym Lądzie” – on chodzi po ziemi.

Taka jest prawda. Tadeusz Biedzki jest podróżnikiem z zamiłowania i jest to wyraźnie widoczne w jego opowieściach, przy tym jednak nie traktuje żadnym filtrem tego co widzi. Patrzy na mieszkańców Afryki, tak jak na ludzi żyjących w każdym innym zakątku świata. Wytyka im wady, docenia zalety i o wszystkim tym pisze bez ogródek i uprzedzeń.

Autor pojechał do najtrudniej dostępnych rejonów Afryki wraz z żoną oraz afrykańskim przewodnikiem, pomieszkującym w Europie. Wiedział, że wycieczka ta może być bardzo niebezpieczna, nie przypuszczał jednak jak bardzo. Jednak nie mam zamiaru zdradzać czytelnikom zbyt wielu tajemnic podróży na czarny kontynent opisanej w Śnie pod baobabem, gdyż właśnie w tych niuansach mieści się całe sedno tej książki, którą czyta się nie tylko jak bardzo dobrą książkę podróżniczą, ale też jako lekką sensację.

Biedzki opisuje wszystkie doświadczenia prosto, ale ze smakiem i taktem. Jest szczery do bólu i muszę przyznać, że szczerość ta momentami była dla mnie niepojęta. Pierwsze co nasunęło mi się na myśl to, że autor jest niesamowicie krytyczny względem Afrykańczyków. Jednak z czasem zdałam sobie sprawę, że jego opisy pozbawione są subiektywnego wydźwięku emocjonalnego. Nie ocenia on ani też nie wartościuje tego co widzi, a jedynie przekazuje punkt widzenia europejczyka. Co więcej nie wypisuje tyrad na temat tego co można tam zmienić.

Książka ozdobiona jest przepięknymi i barwnymi fotografiami. Jednak czytelnicy muszą być przygotowani także na to, że znajdą w niej obrazy pełne śmieci, brudu i biedoty. Nie jest to więc przewodnik dla turystów, którzy jadą do najbardziej popularnych miejsc w Afryce i wylegują się nad basenem w kilkugwiazdkowym hotelu. Jest to natomiast barwna opowieść o najmniej zbadanym, jak dotąd, kontynencie, rozdartym między chęć parcia do przodu, ale też przywiązanym do tradycji oraz nieumiejącym przystosować się do zmian, jakie narzuca mu świat cywilizowany.

Autor zawarł w swojej książce odrobinę wszystkiego czego można szukać w dobrej lekturze podróżniczo-przygodowej, jest więc odrobina sensacji, dramaty i troski codziennego życia, poezja i literackość, gdy mowa o marzeniach Afrykańczyków oraz krajobrazach tego tajemniczego lądu oraz oniryzm zawarty w opisach wierzeń i tradycji tamtych ludów.

Na spotkaniu autorskim z Tadeuszem Biedzkim, na którym udało mi się być na wakacjach, miałam niewątpliwą przyjemność posłuchać relacji zawartych (i nie zawartych) w książce Sen pod baobabem i przyznaję, że było to jedno z ciekawszych spotkań na jakich byłam, gdyż Tadeusz Biedzki jest też ciekawym człowiekiem, który nie tylko umie opisywać, ale także opowiadać z pasją o tym czego doświadczył.

Polecam książkę każdemu, bez wyjątków. Okazuje się, że nie trzeba odwiedzić tego dzikiego kontynentu, wystarczy sięgnąć po książkę Biedzkiego by choć przez chwilę poczuć żar palącego słońca na skórze i usłyszeć w uszach dzikie rytmy Afryki.

Na plus:
+ piękne wydanie i zdjęcia
+ fantastyczne opowieści (trochę dramatu, trochę sensacji)
+ szczerość bijąca z treści
+ brak taryfy ulgowej ale też uprzedzeń względem Afryki
+ świetny, prosty język

Na minus:
- brak

Ocena: 6/6

Autor: Tadeusz Biedzki
Liczba stron: 336
Wydawnictwo: Zysk i S-ka 2013
Cena: 39,90 zł