31 marca 2015

Richard Glatzer, Wash Westmoreland - Still Alice

Pamięć krucha, jak motyl...


Pomimo światowej premiery we wrześniu ubiegłego roku film Still Alice nie trafił na ekrany polskich kin. Z jednej strony smutne jest odebranie polskim widzom możliwości zobaczenia fantastycznej kreacji Julianne Moore, która za rolę tytułowej Alice została nominowana do nagrody Oscara w kategorii Najlepsza aktorka pierwszoplanowa. Jednak patrząc na to z innej perspektywy zdecydowanie lepiej jest poszukać tego filmu na DVD i zobaczyć go w domowym zaciszu, gdyż jestem pewna, że każdy widz, który świadomie postanowi go obejrzeć, uroni przynajmniej jedną łzę. 

Film powstał na podstawie powieści Motyl autorstwa Lisy Genovy i opowiada historię młodej (50 lat) pani profesor lingwistyki wykładającej na Harvardzie, która zaczyna obserwować u siebie dziwne zaniki pamięci. Niektóre słowa ulatują z jej głowy, czasem traci na chwilę orientację w przestrzeni, momentami staje się jakby nieobecna. Nie podejrzewając żadnych groźnych chorób zgłasza się do neurologa, który ostatecznie stawia bolesną diagnozę - mózg bohaterki powoli umiera. Choć choroba Alzheimera dotyka głównie osoby starsze, nie jest niemożliwym, aby to spotkało osoby w kwiecie wieku. Właśnie tak stało się w przypadku Alice...

Richard Glatzer i Wash Westmoreland wzięli sobie na warsztat świetną podstawę do scenariusza. Bowiem  Motyl Genovy jest jedną z najlepiej skonstruowanych powieści dramatycznych ostatnich lat. Ich głównym zadaniem było utrzymanie jej poziomu i przełożenie tego, co wcześniej zostało opowiedziane słowem na obraz. Dokonali tego opierając się głównie na dobrej obsadzie aktorskiej, choć nie ukrywam, że na wartość filmu wpływa przede wszystkim świetna gra Julianne Moore. Kristen Steward w roli jej najmłodszej i bardzo zuchwałej córki wypada całkiem przekonująco, choć trudno jest nie odnaleźć w tej postaci śladów Belli Swan, Emily "Em" Lewin czy np. Jess Solomon. Całkiem dobrze ogląda się także Aleca Baldwina, który wciela się w kochającego męża Alice. Reszta stanowi dosyć stonowane, ale trzymające poziom tło.


Najważniejsza jest jednak historia kobiety, która wstydzi się tego co się z nią dzieje, przeżywa z każdym dniem ból utraty cząstki siebie, musi za każdym razem godzić się na nowo z tym co prędzej czy później się z nią stanie. Przede wszystkim jednak musi pożegnać się ze swoimi bliskimi i ze swoim życiem, choć wcale nie umiera... W jednej ze scen Alice mówi do swojego męża, że wolałaby chorować na raka, wtedy nie czułaby takiego wstydu, nie czułaby się tak oszukana przez swój własny organizm. Trudno nie zrozumieć logiki zawartej w jej słowach. Przede wszystkim, co już wspomniałam, Alzheimer dotyczy głównie osób starszych, w społecznej świadomości istnieje więc jako choroba starcza, która ma prawo się pojawić... Rak jest natomiast nieobliczalny, nieprzewidywalny i zawsze niesprawiedliwy. Na rzecz chorych na raka powstaje wiele fundacji, bo jest to choroba cywilizacyjna przełomu XX i XXI wieku. Chorzy na Alzheimera są w mniejszości, a ich problemy często są zamiatane pod dywan. Celem tej produkcji nie jest jednak uświadamianie społeczne. Still Alice to opowieść o tym, że życie może być trudne, że każdego może spotkać dramat, ale chodzi tak naprawdę o to, by przeżywać każdy dzień, jako coś nowego, wspaniałego i pięknego. Alice trudno było pogodzić się z chorobą, bowiem wiodła naprawdę satysfakcjonujące życie i właśnie to sprawiło, że dopóki mogła, walczyła by wyciągnąć z każdej chwili jak najwięcej.


RECENZJA ZOSTAŁA OPUBLIKOWANA NA PORTALU RZECZGUSTU.

30 marca 2015

Robin Hobb - Uczeń skrytobójcy

Czy człowiek sam decyduje o swoim losie, czy jest on z góry przesądzony?

Bastard Rycerski po raz pierwszy ożył na kartach książki w roku 1995. Właśnie wtedy Margaret Astrid Lindholm Ogden, postanowiła wrócić do pisania i pod pseudonimem Robin Hobb wydała powieść Uczeń skrytobójcy. Aż dziw bierze, że ta doskonała książka ma już tyle lat. Wartościując ten tytuł, można by go spokojnie postawić obok innej powieści, która również osiągnęła już pełnoletniość. Mam na myśli Grę o tron. W fabułach obydwu książek niczym królowe panoszą się intrygi, a ludzie są jedynie nośnikami, pozwalającymi im się namnażać i rozprzestrzeniać. Każdą charakteryzuje powolne tempo akcji, która pomimo tego potrafi wciągnąć, a ich największą wartością są żywi i charakterystyczni bohaterowie. Jedyna różnica jest taka, że na Pieśń lodu i ognia przyszła już pora, a książki wchodzące w jej skład czekały latami, by wkraść się w łaski popkultury. Historia królewskiego bękarta Bastarda wciąż czeka na swoją szansę, ale moje serce podbiła już kilka lat temu, a przy okazji wznowienia trylogii Skrytobójca, to przekonanie jedynie się umocniło.

Mały chłopiec zostaje oddany przez własnego dziadka na dwór królewski. Jego podobieństwo do księcia Rycerskiego następcy tronu jest niezaprzeczalne. Jednakże małoletni jest bękartem, zrodzonym z nieprawego łoża. Ojciec nie uznaje chłopca, jednak król Roztropny postanawia zachować go na dworze. Przybycie młodego Bastarda na zawsze odmienia losy całego Królestwa Sześciu Księstw.

Trudno jest lepiej ubrać w słowa fabułę Ucznia skrytobójcy, czyli pierwszego tomu trylogii Skrytobójca. Bowiem bardzo łatwo można zdradzić te szczegóły historii, które czytelnik powinien poznać sam, zagłębiając się w lekturze. Tak więc postaram się skupić na postaciach oraz na pewnych rozwiązaniach, które autor skrupulatnie stosuje by wciąż pętać i tak zagmatwane losy bękarta.

Główny bohater jest młodym chłopcem, który nie wiele rozumie i wcale nie chce się dowiedzieć. Wiele czasu minie zanim zacznie dostrzegać zależności na królewskim dworze, a także nim zauważy gesty prawdziwej i szczerej przyjaźni. Trudno jest go jednak winić, za pewne nieporadne kroki oraz błędy, które popełnia każdy młodzieniec, szczególnie pozbawiony obecności czułego matczynego serca. Autorka nie szczędzi Bastardowi przykrości, nie chroni go przed stratą, nie pozbawia trudnych doświadczeń. Być może właśnie to sprawia, że nie sposób jest go nie polubić. W książce występuje natomiast cała paleta różnorakich postaci, począwszy od tych najbardziej sztampowych, po te które niejednokrotnie potrafią zaskakiwać. Od tych, do których można zapałać sympatią, po tych którzy przerażają.

Historia Bastarda bynajmniej nie jest historią dla dzieci, choć nie ukrywam, że doświadczony i wprawny czytelnik, może uznać opowieść o losach kilkuletniego a następnie nastoletniego chłopca za nieco infantylną, śpieszę jednak wyjaśnić, że Uczeń skrytobójcy to wielowątkowa, pełna pasji i kipiąca od emocji historia, której daleko od dziecięcej naiwności. Powieść, którą czyta się z wypiekami na twarzy. Powieść, która rozczarowuje jedynie tym, że nie głaszcze swojego bohatera. Powieść, która zaskakuje i bawi. Fantastyka z prawdziwego zdarzenia.
Na plus:
+ bohater
+ wykreowany świat
+ prosty język
+ świetne opisy
+ doskonałe zaprezentowanie relacji między postaciami
+ intrygi

Na minus:
- brak

Ocena: 6/6

Autor: Robin Hobb
Tytuł: Uczeń skrytobójcy
Tłumacz: Agnieszka Ciepłowska
Gatunek: Fantastyka
Cykl: Skrytobójca tom I
Liczba stron: 448
Wydawnictwo: Mag 2014
Cena: 39,00 z
Recenzja została opublikowana na portalu SECRETUM.

23 marca 2015

Matthew Vaughn - Kingsman: Tajne służby

Maniery czynią człowieka, czyli słów kilka o zabójczym wykorzystaniu klasycznej parasolki


Matthew Vaughn powolutku zaczyna wyrabiać sobie pewien charakterystyczny styl kręcenia filmów. Co prawda, nie widziałam jego debiutu, ale kolejne dzieła takie jak np. Gwiezdny pył albo Kick-Ass, już tak. Tak te, jak i jego następne filmy wpasowują się w mój gust i stanowią świetne przykłady filmowych pastiszów ocierających się delikatnie o granicę dobrego smaku. Choć można im zarzucić zbytnią bezpośredniość, a samemu reżyserowi dość niebezpieczną grę z kiczem, to trudno jest nie zauważyć świetnej obsady, rewelacyjnej tematyki oraz pewnej moralno-etycznej symboliki zawartej w kolorowej i jaskrawej filmowej treści. Nie inaczej rzecz ma się z jego najnowszą produkcją Kingsman: Tajne służby. Voughn prezentuje widzom delikatny moralitet o tym, że aby być prawdziwym gentlemanem nie potrzeba ani błękitnej krwi ani wypchanego banknotami portfela. Trzeba za to mieć odrobinę oleju w głowie, trochę sprytu oraz dużą dawkę odwagi do tego, aby kierować swoim losem. Wszystko to przykrywa grubą warstwą nieco grubiańskiego dowcipu, absurdalnych sytuacji oraz unikatowych cech, którymi hojnie obdarowuje swoich bohaterów.

Kingsman to nazwa Tajnych Służb Jej Królewskiej Mości. Tak tajnych, że nie wiem nawet czy wolno mi o nich pisać... Genialny Colin Firth wciela się w jednego z jej dzielnych i eleganckich członków, niejakiego Harrego Harta. Jednak młody aktor Taron Egerton (Eggsy) nie ustępuje mu miejsca i zachwyca, w równym stopniu jak reszta świetnej obsady, wśród której znajdują się takie nazwiska jak: Michael Caine, Mark Strong, czy Samuel L. Jackson. Panowie także mają na kim zawiesić oko, bowiem w filmie pojawia się rewelacyjna i specyficznie odmieniona Sofia Boutella, a także mało znana, ale równie śliczna Sophie Cookson. Miałam jednak napisać o fabule, a więc kiedy równie tajny przyjaciel Harta ginie podczas jednej z misji, Organizacja podejmuje decyzję o rozpoczęciu rekrutacji na jego miejsce. Każdy z jej członków ma przedstawić swojego wybranka. Wybór Harrego pada na ulicznego złodziejaszka Eggsy'ego, wobec którego Hart ma pewne zobowiązanie sprzed lat. Tymczasem pewien komiczny, ale niebezpieczny i ekscentryczny (i to jeszcze jak!) milioner ma niecny plan, który zagraża bezpieczeństwu nie tylko Anglii, ale także całego świata.


Charakterystyczną cechą filmów Voughna, o której wspomniałam na początku tekstu jest niesamowita dynamika. Zawiera się ona tak w całości produkcji, jak i w jej pojedynczych scenach. Efekt ten zostaje osiągnięty głównie poprzez umiejętne prowadzenie kamery. Trudno jednak nie przyznać, że na taki odbiór wpływają także błyskotliwe dialogi i trafne uwagi, które raz za razem wygłaszają bohaterowie, a także świetnie dobrany soundtrack. Wszystko to można odnaleźć w produkcjach, za które odpowiada ten reżyser. Kingsman to film, któremu oczywiście bliżej do Kick-Assa aniżeli, np. X-Mana: Pierwsza klasa, widzowie powinni zatem przygotować się na dużą dawkę połamanych kończyn, podbitych oczu, ran po kulach, ran szarpanych, ran kłutych i morze krwi. Ci bardziej wrażliwsi niech sobie odpuszczą seans, ponieważ zdecydowanie nie odnajdą w filmie ani odpowiedniej dla nich rozrywki ani cieszących oczy obrazów. Cała reszta, która kocha mocne kino i reżyserów, który mrugają okiem do swoich odbiorców poprzez ciężkie i łopatologiczne sceny, będzie usatysfakcjonowana. Przyznaję bez bicia, że nie nazwałabym tego filmu wybitnym (w klasycznym rozumieniu tego słowa), gdyż daleko mu do kina artystycznego i dzieł, dzięki którym wrażliwi na piękno widzowie przeżywają swoiste katharsis i opuszczają sale kinowe odmienieni. O nie. Kingsman to prosty film dla ludzi, którzy nie boją się przyznać, że w kinie szukają rozrywki oraz zabawy, a także obrazów, które trudno jest zakwalifikować do określonego kanonu piękna w sztuce. Mogłabym go zatem nazwać wybitnym dopiero wtedy, kiedy zgodziłabym się przyjąć wiele zupełnie odmiennych kategorii względem których wartościuje się dzieło kinematograficzne. Co więc czynię... Kingsman: Tajne służby to naprawdę nietuzinkowy, przewrotny i (uwaga!) wybitny film, do którego chętnie powrócę... wielokrotnie.

Recenzja została opublikowana na portalu RZECZGUSTU

18 marca 2015

Kenneth Branagh - Kopciuszek

Muszę przyznać, że po raz pierwszy wyszłam z kina z utrwalonym na buzi uśmiechem ukazującym wszystkie zęby i to w pełnej krasie. I choć po produkcji Disneya, bo o Kopciuszku tutaj mowa, mogłam spodziewać się słodyczy, to chyba nie byłam gotowa na tak dużą jej dawkę. Nie zmienia to jednak faktu, że od tego cukru zęby się nie psują, za to wzrasta poziom endorfin we krwi i z kina wychodzimy szczęśliwsi, wierząc w to, że odwaga i dobro są w stanie pokonać wszelkie zło tego świata!

Historię pięknej dziewczyny o gołębim sercu, która w wyniku nieszczęśliwych kolei losu stała się służką swojej macochy oraz przyrodnich sióstr, jest zapewne znana większości czytelników oraz widzów. Kenneth Branagh adaptując tę historię na hollywoodzki ekran postanowił zmienić w niej tyle, ile wymaga obraz kinowy. Na szczęście zmiany te są kosmetyczne i raczej wprawiają akcję w ruch, niż wpływają na odbiór historii Kopciuszka. Dlatego, każdy kto pamięta "oryginalną" magiczną opowieść o biednej dziewczynie, szklanym pantofelku i karocy z dyni w stu procentach odnajdzie się na seansie. Kreacje aktorskie są rewelacyjne. Lily James w tytułowej roli jest urocza niczym troskliwy miś, słodki szczeniaczek i kot w butach razem wzięci. Cate Blanchett w roli macochy zadziwia, a towarzyszące jej aktorki wcielające się w role przyrodnich sióstr bawią. Jedynym rozczarowaniem okazał się dla mnie Richard Madden - genialny w swojej roli, ale jednak w moich oczach nieco do niej nie pasujący. Cała plejada mniej lub bardziej znanych gwiazd wcielających się w postaci drugoplanowe również zapada w pamięć. Bohaterowie są charakterystyczni, różnorodni i bardzo baśniowi. Nie można też zapomnieć o ważnej roli małych domowych myszek.

Początkowy sceptycyzm wywołany wylewającą się z ekranu słodyczą, która może wydawać się infantylna szybko ustępuje dziecięcej radości. Bowiem Kopciuszek pomimo prostego przekazu, że wszyscy powinniśmy być dobrzy, łagodni i pełni współczucia, ukazuje także trudności z jakimi mogą zmagać się ludzie na każdym etapie swojego życia. Uczy też, że wiara jest jedną z najważniejszych cnót. A to krzepiące, bardzo niewinne i właśnie tego najbardziej brakuje w codziennym życiu...
Natomiast najbardziej urzekają w filmie kostiumy i scenografia. Magia kolorów pojawiająca się co chwilę na ekranie hipnotyzuje widzów. Baśń nie została oszpecona współczesnymi akcentami i jako całość została zachowana w konwencji animacji sprzed lat. Branagh jest wyjątkowo łagodny i szablonowy (choć pisząc to, mam na myśli dobry kontekst). Nie odwołuje się do wersji braci Grimm, tym samym unika baśniowej makabry w niej zawartej. Bardzo ciekawe jest także ukazanie sposobu, w jaki okoliczności wpływają na ludzkie charaktery i losy. Wyraźnie uwidacznia się to w przypadku czarnych charakterów, które choć złe, wcale nie są całkiem jednoznaczne.

Historia Kopciuszka jest znana od wieków, a przerabiano ją wielokrotnie na przełomie lat przez różne społeczności. Branagh nie dodaje zbyt wiele do tej opowieści, ale udało mu się tchnąć w nią świeżość, która może spodobać się współczesnemu młodemu widzowi. Natomiast ja, nieco starsza miłośniczka kina, muszę przyznać, że udało mu się obudzić we mnie drzemiącą w środku od lat małą królewnę, która życzyłaby sobie aby na świecie panował pokój i miłość, a jednorożce przestały być gatunkiem "wyginiętym"...

Recenzja została opublikowana na portalu RZECZGUSTU.

17 marca 2015

Piotr Gociek - Czarne bataliony

 "Echo Masowego Przeszczepu Wyobraźni, czyli o tym, że fantastyka naukowa jeszcze nie umarła."

Zbiory opowiadań nie cieszą się zbyt wielką popularnością wśród polskich odbiorców. Posiadają za to niezasłużoną i bardzo krzywdzącą „łatkę” mniej dojrzałych kuzynów powieści, a tym samym nie są traktowane poważnie, co uważam za całkowite nieporozumienie. Wszak to właśnie opowiadania stanowią mocną esencję wszystkiego tego, co zawarte jest w dłuższych formach literackich. Doskonałym tego przykładem jest najnowsza antologia pod tytułem Czarne bataliony autorstwa Piotra Goćka, zawierająca opowiadania z gatunku pogranicza fantastyki naukowej.

Piotr Gociek jest znanym publicystą i dziennikarzem oraz miłośnikiem fantastyki. Jak się okazuje z powodzeniem odnalazł się w kolejnej roli, tym razem prozaika. Opisywane przez niego historie łączą w sobie elementy satyry politycznej i społeczno-obyczajowej, a także fikcji politycznej. Ogromna dawka humoru, z jakim autor wyraża krytykę otaczającej rzeczywistości sprawia, że kolejne opowiadania zawarte w Czarnych batalionach, choć zmuszają do myślenia, wywołują także na twarzach czytelników uśmiechy. W dziewięciu krótkich historiach Piotr Gociek zawarł wiele błyskotliwych i trafnych refleksji na temat kondycji współczesnego świata. Nie uważam jednak, aby opowiadania te były całkowicie przesiąknięte goryczą informacji napływających dzień w dzień z mediów.

Autor umiejętnie żongluje elementami fikcyjnymi i rzeczywistymi, zna umiar i stara się by jego opowieści, choć traktujące niekiedy o bardzo poważnych sprawach, były pozbawione moralizatorskiego charakteru i pozostawały mocno zakorzenione w sferze rozrywki i popkultury, a tym samym nie wywoływały nerwowych tików u wszystkich tych, którzy dawno już przestali wierzyć politykom, telewizji nie oglądają, bo mają dość przekłamań i generalnie przestali ufać mediom, dlatego trzymają się od tego wszystkiego z dala.

Jak już wspomniałam na Czarne bataliony składa się dziewięć niesamowicie równych pod względem stylistyki i treści opowiadań prezentujących bardzo wysoki poziom. Otwierające antologię opowiadanie Czołg stylem przywodzi na myśl niektóre przesiąknięte tematyką militarną historie pisane przez Andrzeja Ziemiańskiego. Kolejne opowiadanie zatytułowane Janek Poranek i jego goście zdecydowanie trafiło na listę moich ulubionych. Jest nie tylko przewrotne, ale także nietypowo zbudowane, gdyż opisuje tak jednostkowe, jak i globalne (a nawet jeszcze szerzej pojęte...) skutki posiadania przez pewnego zwykłego człowieka zdecydowanie niezwykłej umiejętności. Lektura Dnia oligarchy wywoływała u mnie salwy śmiechu. Trudno jest nie uśmiechać się czytając o zatwardziałym i bogatym s*kinsynie, który pewnego dnia zapadł na ciężką chorobę zwaną „sumieniem”. Schorzenie to, bardzo podstępne i rujnujące życie, pojawiło się nagle i otumaniło ofiarę, świadków oszołomiło, a cukierkową żonkę, dopadniętego przez przypadłość oligarchy omal nie doprowadziło do zawału. Opowieść Wowy, Gdzie jest generał oraz Czarne bataliony to historie poważniejsze, napisane w zupełnie innym tonie. Odwołujące się mocno do historii, a poniekąd nawet rozliczające się z nią. Podróż trzech króli to z kolei wariacja na temat jednej z biblijnych opowieści. Ze względu na tematykę przez jednych z pewnością zostanie uznane za obrazoburcze i bluźniercze, inni docenią groteskowe zestawienie świata magii i religii oraz karnawalizację narodzin Chrystusa. Ostatnie opowiadania to Chłopiec z plakatem oraz Inicjatywa oddolna. Trudno sobie wyobrazić dwa tak diametralnie różniące się pod względem tematyki opowiadania. Jedno jest kojące i wzruszające, drugie to istny diabeł wcielony...

Całość tworzy niesamowicie barwną kompozycję, która pobudza do myślenia i skłania do nieco odmiennego spojrzenia na otoczenie. Autor tworząc Posłowie zachęca do polemiki. Zawarł bowiem w nim swoje refleksje dotyczące stworzonych przez siebie historii. Jeśli więc momentami zawartość antologii wyda się czytelnikom niezrozumiała, będą mogli zasięgnąć języka u samego jej źródła. Polecam! Niewielu autorów potrafi obnażyć słabości rzeczywistości w tak dowcipny i lekki, a zarazem sugestywny sposób.

Recenzja została opublikowana na portalu RZECZGUSTU.
 

01 marca 2015

John Lutz - Rzeźnik


Po raz pierwszy od mojego rozpoczęcia przygody z literaturą spotkałam się z przypadkiem, kiedy to samo wydawnictwo psuje czytelnikowi przyjemność z lektury książek wydawanych przez nie. Nie rozumiem bowiem, jak to się stało, że Prószyński i S-ka nie zadbało o to by wydać książki Johna Lutza o przygodach detektywa Franka Quinna w odpowiedniej kolejności. Teraz już rozumiem, czemu odbiór tych książek sprawiał mi taką trudność, a uporządkowanie chronologiczne zdarzeń przyprawiało mnie o ból głowy. Pierwszy tom z dziewięciotomowej (jak dotąd) serii ukazał się w Polsce w marcu 2014 roku, jednak pierwszym z serii, który w ogóle się ukazał był tom szósty, który swoją premierę miał w styczniu 2013 roku, tom drugi ukazał się dopiero niedawno, ale czytelnicy mogli już z powodzeniem sięgnąć po tom siódmy… coś tu chyba nie gra? Tak czy siak pomimo że moja opinia o twórczości Lutza nie była jakoś specjalnie pochlebna, zapałałam do bohaterów jego książek szczerą sympatią, dlatego też raz za razem z zaciekawieniem sięgałam po kolejne książki wchodzące w skład serii Frank Quinn. Rzeźnik jest, wspomnianym już wyżej, drugim tomem cyklu i na tle innych części prezentuje się wybitnie.

Nowy Jork znowu pada ofiarą seryjnego mordercy. Giną kobiety, a ich ciała są ćwiartowane i pozostawiane w łazienkach własnych mieszkań. Morderca wysyła jasny sygnał emerytowanemu policjantowi Frankowi Quinnowi. Chce aby ten dołączył do śledztwa i wraz ze swoim zespołem spróbował go schwytać. Renoma, jaka podąża za nazwiskiem Quinna, sprawia, że nazwany Rzeźnikiem psychopata jedynie jego uznaje za przeciwnika godnego siebie. Czy bohater będzie w stanie odkryć tajemnicę, której początek dały pewne wydarzenia rozgrywające się na Florydzie wiele lat temu?

Elementem, który stanowi pewnik, w historiach opowiadanych przez Lutza jest wielopłaszczyznowość czasowa. Wydarzenia rozgrywają się mniej więcej w czasie rzeczywistym oraz odpowiednią liczbę lat przed nimi. Zazwyczaj te fragmenty opowieści przywoływane w retrospekcjach były dla mnie najciekawsze, tym razem jest inaczej, bowiem Lutzowi udało się naprawdę ciekawie napisać i poprowadzić historie dziejące się w obydwu czasach. Przede wszystkim doceniam wiarygodne umotywowanie obsesji mordercy oraz tego co doprowadziło do jego szaleństwa. Coraz lepiej zaczynam też rozumieć relacje łączące Quinna z poszczególnymi członkami jego zespołu, mam tu jednak przede wszystkim na myśli seksowną i niebezpiecznie inteligentną Pearl, z którą połączyło go dość silne i burzliwe uczucie.

Lutz stworzył naprawdę ciekawą historię, człowieka którego zgubił dziecięcy sentyment… Trudno mi jednak nie zauważyć, biorąc pod uwagę wszystkie dotychczas przeczytane tomy, że śledztwa, które prowadzą bohaterowie nigdy nie są do końca wyjaśnione. Zawsze pozostaje jakieś ale, brakuje pewnej kropki nad i albo jakiegoś szczegółu, mało znaczącego ale jednak widocznego puzzla w układance. Po głębszym przemyśleniu wydaje mi się, że właśnie ten detal sprawia, że opowieści tworzone przez Johna Lutza są bardzo autentyczne. Każdy kolejny tom sprawia, że zmieniam swoje podejście do twórczości autora i zaczynam darzyć go coraz większym uznaniem. Bezwzględnie nalegam jednak aby wszyscy zainteresowani czytelnicy spróbowali zacząć od tomu pierwszego i poczekali, aż wydawnictwo zdecyduje o wydaniu części trzeciej i tak dalej, i tak dalej, aż do końca. A tym, którzy mają już Mrok za sobą polecam sięgnięcie po Rzeźnika.

Na plus:
+ bohaterowie i relacje między nimi
+ ciekawie rozwiązania fabularne
+ lekki styl

Na minus:
- pewna przewidywalność w stylu pisarza

Ocena: 4/6

Autor: John Lutz
Tytuł: Rzeźnik
Tłumacz: Magda Witkowska
Gatunek: Kryminał
Cykl: John Lutz tom II
Liczba stron: 432
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka 2015
Cena: 35,00 zł
Recenzja została opublikowana na portalu PARADOKS.