17 grudnia 2014

Stephen King - Przebudzenie

Nic się nie stało... nic się nie stało...

Zawsze ceniłam pewną niesamowitą umiejętność fantastycznego obudowywania banalnych historii, którą posiada lub też może posiadał Stephen King. Celowo dodałam stwierdzenie w czasie przeszłym. Poniekąd przez wzgląd na to, że od dawna nie śledzę rozwoju prozy pisarza, tak więc nie wiem czy ta umiejętność nadal przejawia się w jego tekstach, ale przede wszystkim przez wrażenia po lekturze jego najnowszej powieści. Owszem, Przebudzenie jest napisane w znanym kingowskim stylu, jednak brak mu polotu, napięcia i pewnej dawki groteski, którą w przeszłości pisarz tak efektownie dysponował np. w Regulatorach czy Desperacji. Przebudzeniu bliżej do nieudanej (w moim odczuciu) Historii Lisey niż genialnej Misery.

Mija pięćdziesiąt lat od momentu, kiedy pewnego letniego popołudnia na małego Jamiego Mortona bawiącego się żołnierzykami przed domem padł cień. Był to nowy pastor Charles Jacobs, który wraz z żoną i malutkim synkiem właśnie przeniósł się do miasteczka. Urocza trójka od razu podbiła serca wszystkich mieszkańców, którzy tłumnie zaczęli uczestniczyć w życiu kościoła. Niestety, jedna sekunda przekreśla tę sielankę na dobre. Tragedia, jaka spadła na pastora sprawiła, że publicznie wyrzekł się Boga, przez co został zmuszony do wyjazdu. Kilkanaście lat później drogi Jamiego i Charlesa krzyżują się ponownie. Właśnie wtedy okaże się, że ten cień, który padł na młodego chłopca lata temu będzie mu towarzyszył do ostatnich dni na Ziemi, a być może nawet dłużej...

Powieść Przebudzenie zdecydowanie nie jest arcydziełem. Jest to poprawna, dla niektórych być może nawet dobra, ale nie wybitna książka, która mogłaby zostać napisana przez kogokolwiek, ponieważ Stephena Kinga zdecydowanie stać na więcej! Przerażające zakończenie tej książki ma być ponoć najlepszym, jakie wyszło kiedykolwiek spod pióra autora, a według mnie jest proste, banalne, momentami nawet nieco śmieszne. Nie tego oczekuje się od pisarza, który latami przerażał swoimi opowieściami kolejne pokolenia. Gdyby wyciąć niepotrzebne fragmenty z tej książki okazałoby się, że ciekawej fabuły jest w niej tyle co na lekarstwo, co znaczy że mogłoby jej wystarczyć jedynie na długie opowiadanie.


Bohaterowie są oczywiście ciekawi, ale brak im tej swoistej dynamiki i demonizmu, którymi to cechami King obdarzał postacie dotychczas znane z jego powieści. Przede wszystkim obsesja, która zawładnęła pastorem jest przedstawiona dość płytko. Nie daje się wyczuć bólu, jakim jest ona podszyta. We wszystkich dotychczas przeczytanych historiach Kinga zauważałam głębię przedstawionych emocji. Bohaterowie byli tak bardzo realni, że aż przerażali. W przypadku Przebudzenia tego zdecydowanie zabrakło. Wydaje mi się, że będzie to książka idealna jedynie dla najwierniejszych fanów twórczości autora. Reszta może się niestety głęboko rozczarować... bo jedyne co zapada w pamięć po lekturze to przepis na ugotowanie żaby.


Na plus:
+ klimat zbudowany w pierwszych rozdziałach
+ ciekawe postaci

Na minus:
- rozwinięcie fabuły
- mało wiarygodnie przedstawiony motyw obsesji
- mało wiarygodnie przedstawiony moty uzależnienia od narkotyków
- wizja zaświatów śmieszy zamiast straszyć
- zbyt wiele wątków obyczajowych
- cena


Ocena: 2/6

Autor: Stephen King
Tytuł: Przebudzenie (Revival)
Tłumacz: Tomasz Wilusz
Gatunek: Horror/Powieść obyczajowa
Cykl: -
Liczba stron: 536
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka 2014
Cena: 42,00 zł



Recenzja została opublikowana na łamach portalu RZECZGUSTU.

12 grudnia 2014

Paweł Majka - Dzielnica obiecana

Uniwersum Metro stanowi fenomen w skali światowej. Powstało w jego obrębie wiele literackich światów, które następnie rozbudowywano i które koniec końców zaczęły żyć własnym życiem. Choć przecież pozornie nie ma nic szczególnego w świecie wykreowanym przez Głuchowskiego: ot, zwykła postnuklearna codzienność. A jednak to właśnie ona kilka lat temu podbiła serca czytelników i doprowadziła do stworzenia kilkunastu historii, rozgrywających się właśnie w takiej a nie innej rzeczywistości – tyle że w różnych zakątkach świata. Głuchowski przedstawił w Metro 2033 opowieść niesamowitą, prawdziwą, mądrą a na dodatek niemalże sensacyjną. Choć jej kontynuacja, czyli Metro 2034, została przyjęta przez czytelników z mieszanymi uczuciami, to kolejni autorzy zawzięcie rozszerzają atomową apokalipsę na coraz to nowe rejony świata. W tym roku przyszło nam się wreszcie doczekać polskiego akcentu w omawianym uniwersum. Paweł Majka popełnił Dzielnicę obiecaną i tym samym zapewnił sobie sukces. Niestety – niezasłużony.

Od globalnej zagłady atomowej minęły dwie dekady. Polska również ucierpiała. Nowa Huta, robotnicze miasto i jedna z dzielnic Krakowa, której podziemne schrony umożliwiły resztkom ludzi przetrwać, stała się ostatnim bastionem społeczeństwa. Marzenia o Kombinacie oraz nierzeczywistym Krakowie urosły do rangi mrzonek czy też legend. Właśnie w schronach żyje i pracuje jedna z ostatnich trup cyrkowych. Opowieści jej członków wnoszą odrobinę radości w szare życie strudzonych ocalałych. Okazuje się jednak, że w schronach zawiązano spisek, a jego ofiarą stają się bajarze. Przetrwać udaje się tylko dwójce najmłodszych z nich, Marcinowi i Ewie, którzy teraz muszą uciekać na powierzchnię. Natomiast w centrum Krakowa rodzi się nowa siła, która ma wobec ludzkości swój własny plan…

Wbrew pozorom Majka stworzył historię paranormalną okraszoną dużą dawką wątków polityczno-militarnych. Być może miała ona zadatki na to by stać się fabularnym hitem, jednak wszystko to upadło pod ciężarem nieudolnego wykonania. Akcja powieści jest powolna i pełna niepotrzebnych opisów. Bohaterowie są podobni albo do siebie nawzajem, albo do postaci znanych nam już z literatury gatunku, a ich dialogi oraz tok rozumowania są dziecinne i naiwne. To sprawia, że powieść przestaje jawić się jako poważne dzieło literatury postapokaliptycznej, a staje się zwykłym czytadłem, które nie zasługuje na większą uwagę. Redakcja również się nie popisała. Dzielnica obiecana zawiera wiele błędów i zdań, które stają się jasne dopiero po wielokrotnym przeczytaniu. Próżno liczyć na to, że lektura ta wykrzesze z czytelnika głębsze emocje, gdyż nie pozwala na to infantylne przedstawienie świata oraz jego bohaterów.

Nie mogę oceniać Dzielnicy obiecanej na tle innych powieści wchodzących w skład uniwersum (ponieważ nie znam ich wszystkich), jednak mogę uplasować ją w kontekście całej reszty literatury postapo (gdyż tej sporo już pochłonęłam). Książka Pawła Majki wypada na tym tle naprawdę blado. Nie wnosi bowiem ani odrobiny świeżości, a sam autor jawi się jako pisarz z dość ubogim doświadczeniem i warsztatem, który wymaga wiele pracy. Dzielnica obiecana to książka, która mogła być naprawdę ważnym fragmentem metro-układanki, jednak została napisane bez polotu i pomysłu. Wielka szkoda.

Na plus:
+ klimatyczny początek powieści
+ całkiem ciekawy pomysł

Na minus:
- niedojrzali bohaterowie
- nie wykorzystanie pomysłu
- infantylne opisy i dialogi
- nie najlepsza redakcja

Ocena: 2/6

Autor: Paweł Majka
Tytuł: Dzielnica obiecana
Tłumacz: -
Gatunek: Literatura postapokaliptyczna
Cykl: Uniwersum Metro
Liczba stron: 500
Wydawnictwo: Insignis 2014
Cena: 39,90 zł
 
Recenzja została opublikowana na łamach portalu GRABARZ

11 grudnia 2014

"Zaginiona dziewczyna" reż. David Fincher

Co się z tobą stało, Amy?”
Ekranizacja powieści Gillian Flynn pod tytułem Zaginiona dziewczyna potrafi zaskoczyć. Nie dość, że już na początku przygody, bo podczas oglądania zapowiedzi, w głowie mogą zrodzić się błędne oczekiwania względem niego, to fabuła filmu jest naszpikowana wieloma zwrotami akcji, które wymuszają na widzach stałą potrzebę weryfikacji odczuć związanych z postrzeganiem głównych bohaterów. Tym samym reżyser Zaginionej dziewczyny, dzięki genialnej podstawie dla scenariusza stworzył obraz, który umożliwia mu prowadzenie swoistej gry z widzem. Bowiem David Fincher nie pragnie jedynie opowiedzieć historii pewnego małżeństwa, ale także zmusić odbiorcę do wysiłku intelektualnego, odgadywania subtelnie podrzucanych przez niego wskazówek, a także wielu niedopowiedzeń...

Fabułę trudno jest opisać w bardziej wyszukany sposób niż ten, którym posłużyli się twórcy filmu, nie unikając przy tym odkrycia wielu fundamentalnych faktów. Dlatego jedyne co mogę zdradzić jest tym samym, co zapewne już wiecie...
Małżeństwo z 5 letnim stażem szykuje się do obchodów jego okrągłej rocznicy. W dzień tego ważnego święta żona – Amy, znika... W poszukiwania angażują się mieszkańcy miasteczka, w którym małżonkowie zamieszkali 2 lata wcześniej. Wraz z postępowaniem śledztwa na jaw wychodzą pewne fakty, które bynajmniej nie stawiają męża – Nicka w dobrym świetle...

Retrospekcja ukazująca pierwsze spotkanie bohaterów doskonale oddaje charakter ich późniejszej relacji. Kim jesteś, Amy? - pyta Nick, kiedy pierwszy raz widzi Amy. Ona rozbawiona i zaintrygowana pytaniem odpowiada łamigłówką, pozwalając na to by zainteresowany mężczyzna spróbował to odgadnąć. Ostatecznie odwzajemnia się pytaniem. Widz będzie miał okazję obserwować to, w jakim świetle ta początkowa gra stawia ich małżeństwo. Natomiast wolta, która następuje mniej więcej w połowie filmu, zwala na nogi i sprawia, że odbiorca rewiduje swoje dotychczasowe przemyślenia. Dzieli także film na dwie części. Pierwszą pełną tajemnic i naładowaną sprzecznymi tropami. Drugą, która zaskakuje, wbija w fotel i sprawia, że widz odczuwa ciągłe napięcie. Pomimo to, że film trwa dwie i pół godziny, nie sposób się na nim wynudzić, gdyż nawet wtedy, gdy reżyser odkrywa przed widzami pewne sekrety i odpowiada na pytania, które ci mogą sobie zadawać, zaraz mnoży kolejne i tak do ostatnich sekund trwania seansu... Co więcej, pewne fabularne rozwiązania przywodzą mi na myśl pełne groteski historie spisywane przez Stephena Kinga.


Jednak wbrew pozorom nie jest to jedynie opowieść o tajemnicach, jakie może skrywać relacja między dwojgiem bliskich sobie osób. W równej mierze jest to analityczne studium wpływu mediów i opinii publicznej na społeczeństwa i odwrotnie. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że film stanowi gorzką refleksję dotyczącą współczesnego człowieka.

Na ogromną uwagę zasługują kreacja głównych bohaterów. Nick (Ben Affleck) oraz Amy (Rosamund Pike) są doskonałym przykładem małżeństwa, które pod lukrową warstwą słodyczy skrywa gorzkie i trudne do przełknięcia nadzienie. Ben Affleck nie należy do moich ulubionych aktorów, jednak w tym filmie doskonale odnalazł siebie. Odegranie złotego dziecka ze skłonnościami do piotrusiopanizmu przyszło mu łatwo i niesamowicie wiarygodnie. Z kolei Rosamund Pike świetnie zaprezentowała wielowymiarowość i skomplikowany charakter Amy. Generalnie większość postaci ukazanych w Zaginionej dziewczynie wypadła naprawdę doskonale. Pomimo całej mojej sympatii do aktora Neila Patricka Harrisa jedynie jego bohater wydał mi się płytki i jakby oderwany od tej historii.


Zaginiona dziewczyna jest bez wątpienia filmem intrygującym, rewelacyjnie zrealizowanym, a pod względem scenariusza bezbłędnym, może nawet genialnym. Tym samym Fincher udowodnił, że zna się na swojej pracy jak mało kto i traktuje widza z szacunkiem, gdyż wie, że ten nie zadowoli się byle czym.

Recenzja została opublikowana na portalu RZECZGUSTU

07 grudnia 2014

"Interstellar" w reż. Christophera Nolana

Christopher Nolan niczym mityczny król Midas, zamienia w metaforyczne złoto każdy film, który reżyseruje. Bełkotliwa Incepcja, w której grupa śmiałków wyrusza penetrować sny i zaszczepiać w nich idee, choć nie wszystkie przyczynki tej ekspedycji są jasne, staje się trzymającym w napięciu filmem akcji, który od początku do końca ogląda się w pełnym skupieniu. Melodramatycznym Prestiżem Nolan oszukuje widzów żonglując wątkami fantastycznymi, które ci w pełni akceptują. Ukazując historię Batmana reżyser zrezygnował z groteski i kiczu na rzecz realizmu, brutalności, a także pogłębienia psychologicznego postaci. Najnowszy film Brytyjczyka doskonale wpisuje się w budowane przez niego latami pasmo twórczych sukcesów. Interstellar stanowi bowiem doskonałe połączenie dramatu, fantastyki naukowej oraz filmu katastroficznego. Umiejętność subtelnego wykorzystywania filmowych środków wyrazu, nienachalny sposób przedstawiania emocji towarzyszących bohaterom, minimalizacja efektów specjalnych i genialna obsada sprawiają, że w końcowym rozrachunku film zachwyca, choć początkowo trudno jest w to uwierzyć...


Na Ziemi następują nieodwracalne w skutkach zmiany, które sprawiają, że życie staje się znojem. Uprawy niszczy niemożliwa do opanowania zaraza, tym samym coraz trudniej jest wyżywić całą populację. Wszelkie środki finansowe ładuje się w walkę z głodem dopadającym tak biednych, jak i bogatych. Zmienia się także klimat. Burze pyłowe, które pojawiają się często i trwają bardzo długo sprawiają, że kolejne pokolenia rodzą się coraz słabsze i wszyscy bez wyjątku zapadają na śmiertelne choroby płuc. Jeśli mądre głowy nie znajdą żadnego sposobu na to, jak poradzić sobie z tą powolną i mało spektakularną ale skuteczną apokalipsą gatunek ludzki umrze na Ziemi. Oto jednak pojawia się światło w tunelu – dosłownie, bowiem naukowcy odkrywają tunel czasoprzestrzenny prowadzący poza Układ Słoneczny, do innej galaktyki pełnej planet, które być może nadają się do zasiedlenia. W kosmos wyrusza objęta tajemnicą misja, której celem jest znalezienie domu dla ludzkości.


Ten enigmatyczny i pozbawiony przedstawienia bohaterów opis fabuły jest moim celowym zabiegiem. Uważam że szkodą dla filmu byłoby zdradzenie kilku fundamentalnych wątków, które mogłyby się znaleźć w opisie, gdybym tylko postanowiła inaczej. Tym samym chciałabym aby każdy miłośnik sztuki filmowej pofatygował się do kina i zapoznał się z najnowszym dziełem Nolana, ponieważ zdecydowanie warto jest zobaczyć przedstawienie cichej i powolnej śmierci naszej planety, subtelność relacji rodzących się między obcymi sobie ludźmi, na których barkach spoczywają losy świata oraz grozę i rozpacz, które rodzą się w samotności. Takiej samotności, jaką może odczuć człowiek znajdujący się w niezmierzonej przestrzeni kosmicznej. Myślę, że na tym etapie artykułu, można już dostrzec myśl, która delikatnie przebija się przez moją świadomość, na wspomnienie wrażeń zaraz po seansie... a mianowicie: nie jest to film łatwy, miły i przyjemny, na który warto wybrać się w weekend do multikina, by zaserwować sobie bezsensowną kinematograficzną papkę, która osłodzi szarość mijających dni. Wszyscy, którzy oczekują od tego filmu rozrywki srodze się zawiodą, ponieważ pomimo delikatnych nieścisłości i małych logicznych zgrzytów, które można zarzucić na karb domniemywań w sferach niektórych teorii podjętych przez twórców tego niewątpliwego dzieła, Interstellar to wielowymiarowe kino sięgające głębokiego egzystencjalizmu, wrażliwe nie tylko na współczesne, ale i ponadczasowe dylematy człowieka.

Wspomniałam wcześniej, że film w końcowym rozrachunku zachwyci, choć początkowo trudno temu zawierzyć. To chwilowe zwątpienie może być spowodowane niespiesznością z jaką Nolan opowiada swoją historię. Napięcie budowane jest stopniowo, co w kontekście trwającego prawie trzy godziny filmu oznacza niestety, że pojawia się ono dość późno, bo mniej więcej pod koniec pierwszej godziny trwania seansu. Jednak wraz z rozwojem akcji, widz zaczyna odczuwać niepokój pomieszany z zaciekawieniem. Uczucia te narastają, by w ostatnich scenach przerodzić się w ściskającą żołądek euforię. I towarzystwa takich właśnie emocji wam życzę.

Recenzja została opublikowana na portalu Rzeczgustu.